środa, 20 lipca 2016

5 rzeczy, jakich nauczy Cię praca w restauracji

Boom, znów ja. Gdyby urządzono konkurs na najmniej obowiązkową blogerkę w województwie, dostałabym miejsce na podium i nagrodę publiczności. Zamarzyło mi się jednak tu wrócić, zobaczymy jak długo tym razem uda mi się pisać regularnie. :-)
Zaczęłam pracować dorywczo w weekendy jako kelnerka obsługująca wesela, stąd pomysł na posta. Żeby nie było- nie narzekam na moją pracę, uważam, że to jedna z lepszych wakacyjnych opcji, bo weekendowa. Co prawda, odespanie jej zajmuje jeszcze pół poniedziałku i trzeba zrezygnować z weekendowych imprez, ale pozostała część tygodnia jest wolna, więc można się nacieszyć wakacjami. W tym roku udało mi się dostać do lepszego lokalu niż w zeszłym, mam fajną szefową, dobrą stawkę i miłe towarzystwo. I przez ostatni miesiąc nauczyłam się kilku rzeczy. Jakich?

Punkt pierwszy- sen w każdych warunkach
Kelnerzy obsługujący wesela idą do pracy w sobotę wcześnie rano, a wracają- w nocy z niedzieli na poniedziałek. Już po jednym weekendzie takiej pracy można nauczyć się wykorzystywać każdą chwilę i miejsce na szybką drzemkę. Przestaje przeszkadzać hałas z sali, szczęk naczyń i sztućców, krzyki. Na drzemkę nadają się krzesła, podłoga i stoły, a tylne siedzenia samochodu to już niemal luksus. Jeśli chcesz zacząć doceniać te kilka godzin snu w roku szkolnym we własnym łóżku- zacznij pracować jako kelner.

Punkt drugi- z alkoholem trzeba uważać
Każdy z nas był kiedyś na typowym polskim weselu, na które wódkę, bimber, piwo i wino kupuje się kartonami. Każdy z nas też na takim weselu wznosił toasty. Na szczęście- nie każdy przesadził z ich ilością. Co naturalne, w pracy nie należy pić, a kiedy patrzy się na wesele z perspektywy osoby zupełnie trzeźwej, zaczyna się zauważać więcej. Przekonałam się, jak bardzo żałośnie wyglądają upite do nieprzytomności dziewczyny śpiące na stole czy faceci wymiotujący w krzakach. Zamierzam uczyć się na cudzych błędach. Lekcja na dziś- nigdy nie przesadzaj z alkoholem!

Punkt trzeci- szacunek do kelnera
Zanim zaczęłam pracować jako kelnerka, wydawało mi się, że obsługa przychodzi na salę zaraz przed imprezą i ich zadaniem jest tylko i wyłącznie podawanie jedzenia. Słodka nieświadomość! Dodatkowych zadań przed i po weselu, a także w jego trakcie, których goście i para młoda nie widzą, jest mnóstwo. Uwierzcie mi- kelner ma wielki wpływ na to, co dostaniecie na talerzu i ciężko pracuje kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin. Już po jednym dniu pracy nie zrobicie mu więc awantury o to, że mięso jest niesmaczne (nie on je przyrządzał), zupa za słona  (nie on ją doprawiał), na sali jest zbyt zimno lub gorąco (w tym samym momencie różni goście proszą o podniesienie i zmniejszenie temperatury, nie da się wszystkim dogodzić) czy o to, że czekacie na herbatę już pięć minut, kiedy widzicie, że na salę właśnie podawane jest mięso, tort czy obiad.

Punkt czwarty- królestwo za wygodne buty
Moim zdaniem- po kilkudziesięciu godzinach stania, żadne buty nie pomogą i stopy będą boleć każdego. Ale obtarć, odparzeń, pęcherzy i innych tego rodzaju przyjemności można uniknąć. Dlatego pierwszą pensję kelner zazwyczaj wydaje na buty i tą decyzję podejmuje najpóźniej nad ranem w niedzielę. Chcesz wyleczyć się z manii kupowania szpilek i docenić wygodne baleriny? Polecam tę pracę!

Punkt piąty- zarobione pieniądze wydaje się inaczej
Nic nie daje takiej satysfakcji jak pierwsza w życiu wypłata. Ja moją dostałam w zeszłym roku i nie mogłam wydać tych pieniędzy. Szłam do sklepu, patrzyłam na cenę i zastanawiałam się- czy sama rzecz byłaby warta moich 5, 8 czy 15 godzin pracy? Zazwyczaj nie była. Dlatego oduczyłam się wydawania pieniędzy na głupoty, nie kupuję już ubrań czy butów na poprawę humoru, nowa torebka też przestaje być nagle niezbędna. Jednocześnie zakup czegoś, o czym się marzyło, za samodzielnie zarobione pieniądze jest świetnym uczuciem. Jeśli masz problem z rozrzutnością, po prostu zacznij pracować.

Zapraszam w najbliższym czasie na post o mojej organizacji pracy do matury :)





sobota, 2 stycznia 2016

O postanowieniach noworocznych

Co roku w moim przypadku wygląda to tak samo. Mijają święta, kiedy to moją aktywność ograniczam do leżenia, drzemania, szukania koca, krojenia sernika i robienia herbaty. Oczywiście nie są to zajęcia zbyt twórcze ani zbyt korzystne dla mojej aparycji, ale co roku udaje mi się przekonać samą siebie, że mówi się trudno, że święta są tylko raz na kilkanaście miesięcy, że to tylko trzy dni, że można sobie poleniuchować. Otóż... chyba jednak nie można. Po tegorocznej fali świątecznego lenistwa przyszedł 28. grudnia. Wstałam z myślą, że mam wieczorem iść na osiemnastkę mojego przyjaciela Bartka, założyłam sukienkę, wciągnęłam brzuch, zapięłam zamek, popatrzyłam w lustro i pomyślałam: po co jadłam aż tyle sernika?!
Za każdym razem po świętach wzmaga się we mnie chęć zrobienia długiej i bardzo ambitnej listy postanowień noworocznych, żeby się poprawić, żeby czuć się lepiej, wyglądać lepiej, być lepszą. Podobno ludzka psychika potrzebuje jakiś punktów granicznych, żeby lepiej nam się planowało, stąd to słynne odkładanie "od poniedziałku/od marca/od początku roku", Problem z postanowieniami noworocznymi jest jednak taki, że właściwie sporą część z nich mogłabym przepisać z listy zeszłorocznej...na którą też były przepisane z tej sprzed dwóch lat. Skąd to się bierze?
Mam teorię, że po pierwsze popadamy w entuzjazm planowania i zdecydowanie przeceniamy swoje możliwości (o czym już kiedyś pisałam), a po drugie- rok to naprawdę dużo czasu. Bardzo łatwo się przekłada aktywność z dnia na dzień, jeśli ma się na nią aż rok, to dobre kilkaset szans na powiedzenie "od jutra". Dlatego metodą na faktyczne zrealizowanie postanowień noworocznych jest sprawienie, żeby były choć trochę bardziej konkretne. Trzeba zacząć działać od razu, ustalić jakiekolwiek terminy, wprowadzić do spełniania owych postanowień choć odrobinę autodyscypliny. I w reszcie- warto zacząć od małych rzeczy, zamiast od razu rzucać się na głęboką wodę. Jeśli skupiamy się na małych krokach regularnie i wytrwale, to nawet nie zauważymy, kiedy osiągniemy sukces. Starając się pamiętać o tym, stworzyłam moją tegoroczną listę postanowień noworocznych.

1. zadbać o siebie
Ja wiem, to brzmi idiotycznie, ale jest konieczne, gdyż moje dbanie o siebie odbywa się...bardzo nieregularnie. To mit, że wszystkie kobiety kochają leżeć w wannie godzinami, smarują się tonami balsamów, używają co najmniej pięciu odżywek do włosów, masek na twarz, peelingów i Bóg wie czego jeszcze. Otóż- niektóre kobiety, na czele ze mną, są na to zbyt leniwe. Właśnie dlatego skóra tychże kobiet jest jak pustynia (bo przecież kremów i balsamów Ewa używa tylko wtedy, kiedy jest naprawdę krytycznie i szybko przestaje), a włosy przypominają siano (miałam nie suszyć ich ciepłym powietrzem i kupić Tangle Teezer, tak?). Nie wspomnę o łamiących się paznokciach i za niskim poziomie magnezu w organizmie (tak, tak, że brać witaminy). Także- zadbać o siebie. Zacząć się więcej ruszać, więcej przebywać na dworze, zdrowiej jeść.

2. odświeżyć sobie francuski
Będąc w gimnazjum chodziłam przez dwa lata na lekcje francuskiego, niestety- w liceum nie wybrałam tego języka (a bardzo żałuję) i w większości zapomniałam wszystko to, co umiałam. Podręczniki, fiszki i repetytoria wciąż mam, więc postanowiłam je odkurzyć i właściwie, korzystając z przerwy świątecznej i większej ilości czasu, już staram się sobie przypominać. Wielką frajdę sprawia mi każde zdanie, jakie potrafię sama wydukać w tym języku i bardzo lubię się go uczyć, problem jest taki, że mam słomiany zapał i najczęściej uczę się tylko wtedy, kiedy ktoś mnie pilnuje. Francuski więc będzie dla mnie wyzwaniem na ten rok-wrócić do umiejętności komunikatywnego posługiwania się francuskim bez niczyjej pomocy...dlaczego nie spróbować?

3. przestać się bać nowych rzeczy
Każdy, kto mnie zna, wie, że wpadam w panikę, kiedy mam coś zrobić pierwszy raz, a dookoła mnie są inni ludzie. To dziecinne, kompletnie nielogiczne i bardzo utrudniające życie, ale tragedią jest dla mnie konieczność pokazania innym, choćby to byli moi przyjaciele, którzy bardzo by mnie wspierali, że czegoś nie umiem, co jest przecież jest oczywiste, kiedy robię coś pierwszy raz. Najgorzej na tym wychodzą zazwyczaj właśnie cie biedni ludzie, którzy mają dobre chęci i chcą mnie czegoś nauczyć, a spotykają się z łzami, prośbami ("błagam, nie, ja nie umiem, ja nie chcę, ja nie gram"), krzykami i (przy sporej dozie szczęścia) po kilku godzinach udaje się im zmusić mnie, żebym chociaż raz spróbowała. Walczę z tym dzielnie od kilku miesięcy i w tym roku zamierzam się pozbyć tego głupiego przyzwyczajenia na dobre. Tchórzom nie żyje się łatwo ;-)

I koniec. I tyle wystarczy.
Uśmiechu, radości i wspaniałych przygód w nowym roku!
(zdjęcia jeszcze z zamku w Golubiu)



sobota, 12 grudnia 2015

O świątecznym klimacie

Nie. No. Nein. Non. TO SIĘ ZNÓW ZACZYNA.
Znów wkraczamy w ten wspaniały okres grudnia, kiedy nadużywamy opcji replay przy piosence Mariah Carey (spokojnie, zadbam o Was -klik), zaczynamy sprzątać dom, piec pierniczki, a telewizja bombarduje nas wizją suto zastawionego stołu, stada Mikołajów, prószącego śniegu i szczęśliwych dzieci odpakowujących tablety pod choinką. Tak. To znów ten czas. Idą święta.

Postanowiłam poczynić obserwacje psychologiczne najbliższego otoczenia i trwają one od kilku lat. Powiem Wam, co oznaczają święta. To dość stały schemat. Zaczyna się od tego, że przychodzi grudzień. Śnieżek wcale nie sypie. Nie ma zasp. Ba, nie ma nawet centymetrowej warstwy. Nic. Nie ma nawet szronu. Jest błoto, szarość, deszcz, czerwone nosy, przemoknięte buty, wszechobecne parasole. Jednym słowem- zima! Jeej! Wyruszamy do sklepów, żeby kupić pierwszą turę prezentów, bo Mikołajki. Patrzymy na witryny, na których jest śnieg (sztuczny) i choinki (sztuczne) i światełka (sztuczne) i Mikołaje (też podróby). Całość tej sztuczności zdążyła się nam już trochę znudzić, bo stoi tam od początku listopada, zastąpiła dynie i nietoperze. Przepychamy się przez ludzi, kupujemy worek jeszcze trochę kwaśnych i suchych pomarańczy, kilka czekoladowych figurek i jakieś zabawki. Wręczamy je dyskretnie przebrani za brzuchatego kogoś w czerwonym, kto ma z porządnym Mikołajem tyle wspólnego, co Hoop Cola z dolaną przez mamę ciepłą wodą z tą oryginalną z lodówki. Okej. Nadchodzi czas na szorowanie całego mieszkania, kłótnie o choinkę (bo sztuczna jest brzydsza, a żywa niepraktyczna), narzekanie na ceny, targanie z marketów wózków pełnych nie do końca potrzebnego nam jedzenia, siedzenie całe dnie w kuchni i...i co? Jaki jest efekt? Spędzamy wieczór pomiędzy dwoma ciotkami, nie umiejąc się zdecydować, której bardziej nie lubimy, pod choinką znajdujemy kopertę z pieniędzmi lub zapas skarpetek na kolejny rok i przeżywamy chwilę upokorzeń łamiąc się opłatkiem. Po co to komu?

Żeby nie było- jestem fanką świąt. Żeby nie było- też piekę pierniczki, słucham Wham!, odliczam dni, chodzę po sklepach, jem pomarańcze i czekoladę w nadmiarze i sprzątam wszystko dookoła "bo święta". I też się już zdążyłam pokłócić o choinkę. Nie chodzi o to, żeby krytykować przygotowania i wyczekiwanie, bo to jest część magii Wigilii i świąt właśnie- że tak dużo pracujemy, zanim przyjdzie 24. grudnia, że tyle się nasprzątamy, nagotujemy, tyle czekoladek z kalendarza adwentowego wyjemy. To jest składowa tego świątecznego nastroju- że dom lśni, wszyscy są podekscytowani, na stole jest wyraźnie za dużo jedzenia, choinka świeci, świeczki się palą, dzieci biegają i nie chcą jeść karpia i klusek z makiem. Chodzi o to, żeby w tym przedświątecznym biegu nie zapomnieć, o co naprawdę chodzi w świętach. Nie będę robić kazań w stylu proboszcza o narodzeniu Jezusa i religijnym aspekcie- bo na katoliczkę dekady się nie nadaję. Ale warto pamiętać, że święta to świetny czas, żeby pokazać swojej rodzinie i przyjaciołom, jak bardzo się ich kocha i jak bardzo są ważni. I wcale nie pokaże tego za nas wyżej wspomniany tablet ani koperta z kilkoma banknotami. Nawet jeśli nominał owych banknotów jest dość wysoki.

Spędźmy ze sobą trochę czasu. Dajmy sobie trochę bardziej osobiste prezenty. I nie, nie namawiam nikogo do rękodzieła, bo jak ktoś ma dwie lewe ręce jak ja, to...to nie jest dobry pomysł. Ale nie dawajmy sobie bezpłciowych pieniędzy i elektroniki, błagam. Przynajmniej nie tylko to. Jeśli znamy kogoś na tyle, żeby wiedzieć, czym się interesuje i co lubi, czemu nie kupić mu książki, którą będzie czytał przy latarce do czwartej nad ranem? Albo płyty, której przez kolejny rok nie wyciągnie z odtwarzacza? Albo chociaż czemu nie napisać mu życzeń od serca, takich, dzięki którym się wzruszy lub uśmiechnie lub roześmieje do łez? Czemu nie wysłać kartki z kilkoma słowami zamiast smsa z wierszykiem, takiego samego do wszystkich, których mamy w kontaktach? Czemu przy łamaniu opłatka zamiast dukać życzenia o zdrowiu i pomyślności nie powiedzieć Rodzicom, że pomimo codziennego rzucania rzeczami, krzyków, łez i trzaskania drzwiami, kochamy ich? I rodzeństwu, że jest głupie jak but, ale i tak najlepsze. I przyjaciołom, że są niezastąpieni. Czemu nie podziękować paru osobom. Święta są super czasem na takie zachowania. Na picie kakao w wełnianych skarpetkach z siostrą. Na obejrzenie kilku zdjęć z babcią. Na śpiewanie kolęd na cały głos na pasterce. Na przytulenie kogoś, ot tak, bez powodu. Na rodzinne granie w scrabble i obrażanie się, gdy się przegra. Na całowanie się pod jemiołą. Na odłożenie telefonu, razem z Facebookiem, Tumblrem i Instagramem. Na przerwę w snapach. W święta świat wybaczy nam bycie rzewnymi i ckliwymi i emocjonalność, bo w święta o to chodzi. Nie zgubmy tego, co najważniejsze. Już niedługo święta, po prostu pobądźmy ze sobą!



wtorek, 17 listopada 2015

Syndrom humanisty

Chodzę do szkoły powszechnie uważanej za naprawdę dobre liceum, nie stawia ona jednak na humanistów. Na siedem klas każdego rocznika przypada jedna humanistyczna, do której progi rekrutacyjne są najniższe i która cieszy się najmniejszym zainteresowaniem. O każdym profilu krążą, jak chyba w każdej szkole, stereotypowe opinie, najczęściej niezbyt pochlebne, bo przecież każdy uważa, że to jego klasa jest najlepsza i to jego wybór był najbardziej słuszny, to zrozumiałe. Pozwolę sobie przytoczyć te najbardziej banalne:
mat-fiz A - zdolni ale leniwi, poszli na mat-fiz, bo rozumieją matematykę i fizykę i poza przebywaniem na lekcjach nie muszą już nic robić
bio-chem B- kujoni bez życia towarzyskiego, którzy bezmyślnie uczą się podręczników na pamięć
bio-chem C i D- kujoni bez życia towarzyskiego, którzy bezmyślnie uczą się podręczników na pamięć i byli zbyt głupi, by dostać się do bio-chemu wyżej
mat-geo E- ci, którzy chcieliby iść na mat-fiz ale nie umieją fizyki i się nie dostali
mat-fiz F- zdolni ale leniwi, poszli na mat-fiz, bo rozumieją matematykę i fizykę i poza przebywaniem na lekcjach nie muszą już nic robić, ale byli zbyt głupi, by dostać się do A
i w końcu human G- idioci, nieumiejący ni w ząb matematyki, lenie bez przyszłości, dzieci gorszego Boga, sieroty życiowe, przyszli bezrobotni
Wiem, co każdy z Was pomyślał, czytając o sobie: Boże, co za bzdury?! Racja! Wszyscy wiemy, że nie należy generalizować, ale stereotypy tego typu funkcjonują gdzieś w naszej podświadomości. Nie zgadzam się z żadnym z nich, znam ludzi chodzących do mojej klasy i do innych klas i powyższe "charakterystyki" są po prostu śmieszne.

Kiedy wybierałam klasę, będąc w trzeciej gimnazjum, mój upór doprowadzał do białej gorączki moją mamę (zostań lekarzem!) i babcię (matematyka to przyszłość!). Kryterium nie były oceny, z moją ilością punktów rekrutacyjnych mogłabym się dostać do każdej z klas bez żadnych problemów, z żadnym z przedmiotów nie miałam też wielkich kłopotów w gimnazjum. Jedynym "problemem" było to, że miałam od dziecka bardzo sprecyzowane plany na przyszłość-chciałam i chcę nadal zostać prawnikiem. Z tego powodu poszłam do klasy humanistycznej, oferującej mi właściwe rozszerzenia. Po prostu. Może okażę się humanistycznym heretykiem, ale muszę coś wyznać: tak, jestem humanistą, nie widzę sensu i nie znoszę analizy poezji. Dziękuję, dobranoc. Warto pamiętać, że nie wszyscy uczniowie klas humanistycznych to żyjący w swoim własnym świecie antymatematyczni poeci. Są to ludzie zafascynowani historią, posiadający naprawdę dużą wiedzę na ten temat (jak mój przyjaciel z ławki Mateusz), językami obcymi (jak moja przyjaciółka Julka) czy wiedzą o społeczeństwie, politologią i prawem-jak ja sama. Nie jestem humanistą, który w wolnym czasie dla rozrywki określa typ rymów w "Sonetach krymskich" i nie wie, ile jest dwa razy dwa. Z lekcji polskiego wynoszę to, co może mi się potem przydać w pracy i w życiu- umiejętność argumentowania, płynnego wypowiadania się, dyskusji, przedstawiania przekonująco swoich racji, wykorzystywania informacji. Przedmiotem humanistycznym jest nie tylko ten nieszczęsny, tak ironicznie traktowany polski. Żeby móc nazwać się Humanistą z krwi i kości, nie można być po prostu słabym z matematyki i iść do tej klasy z braku alternatyw, takie jest moje zdanie. Przypominam, że humanizm to, według definicji słownikowych, nurt charakterystyczny dla renesansu, propagujący rozwój człowieka, na wielu polach!

Nawiązując do tytułu- istnieje w mojej podświadomości coś, co nazywam "Syndromem humanisty" lub "Kompleksem humanisty"- otóż, czasem jest mi przykro, że nie jestem geniuszem matematycznym. Bo nie jestem. Mam mocną czwórkę na poziomie podstawowym, na którą muszę pracować. Zaglądam do zeszytów i podręczników mojego chłopaka, który jest na mat-fizie i nachodzi mnie myśl "jestem ułomna". I wiecie co? Przechodzi mi ona dopiero, kiedy tenże chłopak ma napisać wypracowanie i męczy się okropnie, żeby przyzwoicie, na trójkę, sformułować swoje myśli. Wniosek jest prosty. Nie da się być dobrym ze wszystkiego! Nie na poziomie szkoły średniej. I jeśli tylko uczysz się tego, co cię interesuje i są przedmioty i pola, na których się rozwijasz, niezależnie od tego jakie są wymagania szkoły (bo przecież można mieć wobec siebie wymagania wyższe niż nauczyciele), stawiasz sobie kolejne cele i wyzwania i dążysz do ich zrealizowania, a przy tym pokonujesz wytrwale problemy z tymi przedmiotami, których nie lubisz i w których nie czujesz się pewnie- to nie masz żadnego powodu, żeby mieć jakiekolwiek kompleksy! W życiu chodzi o to, by spełniać swoje marzenia- ja marzę o zostaniu prawnikiem, Ty lekarzem, matematykiem, historykiem, polonistą, księgowym czy aktorem. I dobrze, ludzie są różni, cieszmy się tym!:-)





niedziela, 15 listopada 2015

Prosta zależność

Jest pewna zależność w sposobie myślenia większości kobiet, a ja jestem w tym przypadku dumną przedstawicielką tejże większości. Jak przystało na zasadę dotyczącą kobiet, jest ona z obiektywnego punktu widzenia kompletnie nielogiczna i niezrozumiała, czyli- bardzo pasuje. Brzmi ona: im więcej masz pracy, tym więcej rzeczy masz ochotę robić. Uwaga- rzeczy, które masz ochotę robić, absolutnie nie są związane z twoją pracą. 
Tak oto jestem, jako ofiara powyższej maksymy wracam do pisania, nie mogąc sobie już poradzić z ochotą robienia tego. A co mi tam! Podobno im więcej człowiek ma do zrobienia, tym bardziej zorganizowany jest, czyż nie?

Co u mnie nowego?
Poszłam do drugiej klasy, z radością witając w moim planie większą ilość WOSu, historii i polskiego. (radość odwrotnie proporcjonalna do ilości godzin, osobiście mogłabym zamienić kilka z 10 polskich na WOS i nikt by od tego nie umarł). Przygotowuję się do olimpiady polonistycznej, mając cień nadziei na zwolnienie z matury i do krajowego etapu konkursu krasomówczego (który już w najbliższy piątek), mając cień nadziei na znalezienie się w pierwszej dziesiątce. Radośnie rozpoczynam sezon osiemnastek, oznaczający zdarte obcasy, bolące nogi i dobrą zabawę częściej niż zwykle. Czekam na koncert Domowych Melodii, na który zdobyłam bilety. Jestem osobnikiem antyjesiennym, protestującym przeciwko siąpiącemu deszczowi i temperaturom poniżej 10 stopni w sposób najlepszy z możliwych (owijanie się kocem i robienie 8. herbaty) z wielkim zaangażowaniem. Udzielam korepetycji z języka angielskiego młodszej siostrze, tym samym posiadam wyjątkowo cenne źródło dochodu (sprawdzenie pracy domowej=kostka czekolady!) i uczęszczam na korepetycje z matematyki do mojego chłopaka, co pogłębia mój kompleks humanisty (dlaczego, panie Boże, nie umiem nawet obliczyć dobrze dziedziny?!), gdyż nie mogę ścierpieć, że moje oceny z matematyki oscylują na poziomie mocnej trójki. Mam napady pedantyzmu i wtedy sprzątam w pokoju tak długo, aż wygląda jak przychodnia. Uczę się gotować obiady i szyć. Zawsze mam kilka siniaków i zadrapań, które powstają nie wiadomo kiedy. Wciąż daję regularnie zarabiać kawiarni Eden kupując kawę Karmelowe Zapomnienie (dobrze wydane 8 zł, polecam). Wciąż kupuję za dużo sukienek.

Czyli wszystko w normie. Matma wciąż ssie, WOSu jak zawsze za mało, mnie jak zawsze zimno i jak zawsze można mnie przekupić czekoladą i kawą karmelową, moja tendencja do robienia sobie krzywdy też w porządku. Życie stabilne i uporządkowane. I dobrze!

(Zdjęcia ze słonecznego Londynu w ten okropnie brzydki wieczór)
Zapraszam, będę tu regularnie:-)



środa, 27 maja 2015

Sposoby na naukę języka- część 2- gramatyka

Być może jestem dość staroświecka i staromodna jeśli chodzi o gramatykę, ale uważam, że nie da się jej nauczyć bez wykonywania ćwiczeń polegających na typowym, nudnawym wypełnianiu luk. Być może tylko ja jestem tak ograniczona i nie umiem się bez tego obyć, ale wg mnie pewne struktury trzeba po prostu wyćwiczyć, wpoić, wyryć w głowie i tyle. Im więcej ćwiczeń, tym lepiej. Mało tego- nie sądzę, żebym była do końca normalna jeśli chodzi o takie ćwiczenia. Większość osób ich nienawidzi, zasypia nad zeszytem, ma ochotę wyrzucić nauczyciela przez okno, najlepiej wcześniej maltretując go dźwiękiem kredy skrzypiącej o tablicę. Ja jestem inna. Ja kocham te ćwiczenia. Naprawdę lubię je rozwiązywać. Gdyby nauka języka mogła polegać tylko i wyłącznie na siedzeniu z repetytorium na słońcu i rozwiązywaniu setek przykładów, byłabym poliglotą!

Niestety, żeby polubić rozwiązywanie takich ćwiczeń, trzeba spełnić jeden warunek- trzeba zrozumieć zagadnienie, którego dotyczą. Jeśli kompletnie go nie pojmujemy i wciąż popełniamy błędy, mogą nas spotkać dwie rzeczy-albo nas to zmotywuje, albo doprowadzi do frustracji roku i wyżej wymienionego wyrzucania nauczyciela przez okno. Większość nauczycieli ma jednak zerowy instynkt samozachowawczy, podobnie jak ministrowie pracujący nad podstawą programową. Najlepszym sposobem na zapamiętanie i wpojenie sobie jakieś zasady jest...wymyślenie jej samemu. Lepiej analizować przykłady i na tej podstawie wywnioskować, że rządzi nimi jakaś zasada, niż od razu ją poznać, a potem próbować podać przykłady. Nauka języka "od tyłu" jest dużo skuteczniejsza, na tym polega właśnie system "Blondynki na językach". Fakt, to dobre tylko dla podstaw i potem trzeba w swojej wiedzy dużo uzupełniać, ale wiadomo- dopóki uczymy się podstaw, wszystko jest łatwe i przyjemne. Tu kolory, tu czasy teraźniejsze, tu członkowie rodziny i elementy wyposażenia domu, wszystko samo wchodzi do głowy. Myślę, że najgorszy okres przychodzi wtedy, kiedy umiemy już mówić na poziomie komunikatywnym, ale chcemy szlifować dalej swój język. I nie poddawajmy się!:-)
_______________
Przepraszam, że bywam tu w kratkę, jestem nieobowiązkowa jak zawsze, ale tyle się u mnie dzieje!



środa, 20 maja 2015

Nauka języków obcych- cz.1

Dziś pojawiam się z pierwszą z trzech części posta o sposobach na naukę języków obcych, bezgranicznie subiektywnych, być może momentami nielogicznych i (całkiem prawdopodobne)- działających tylko i wyłącznie na mnie. Dziś trochę na temat nauki słownictwa, jutro- coś o gramatyce:-)
 
Jeśli chodzi o naukę słówek: Fiszki błogosławieństwem ludzkości
Fiszki są tak banalnym, a jednocześnie prostym sposobem na dobre opanowanie określonej partii słownictwa, że wizerunek kogoś, kto na to wpadł, powinien wisieć w złotej ramie nad wejściem do siedziby Akademii Szwedzkiej! Jest to szczególnie dobre rozwiązanie, jeśli ktoś jest wzrokowcem, tak jak ja. Wiele osób narzeka, że na robienie fiszek traci się mnóstwo czasu, więcej, niż na samą naukę. Nie, kiedy jest się do tego dobrze przygotowanym. 
W szafie trzymam karton po butach, a w nim-wcześniej pocięte na małe prostokąty kartki i trochę gumek-recepturek. Fiszki nie mogą być zbyt małe i nie powinny być wykonane z kartki wyrwanej z zeszytu- z prostego powodu. Kiedy karteczki są nieporządne, nasza nauka zamieni się w jedną wielką frustrację, będą się gnieść, gubić, sklejać i ciężko przekładać. Nie polecam. Kiedy zawsze mamy pod ręką gotowe kartoniki, wystarczy wyciągnąć wyżej wymienione pudełko, kiedy chcemy przerobić jakąś partię materiału, wziąć długopis i wynotować potrzebne słówka. Potem wystarczy wziąć gumkę recepturkę, związać je - i fiszki są gotowe. Kiedy są porządnie wykonane (tu właśnie wychodzą wady zeszytowych kartek), można wrzucić je do kieszeni czy piórnika i powtarzać słówka dosłownie wszędzie. To świetne rozwiązanie dla kogoś, kto dojeżdża do szkoły i nie ma co robić w autobusie. Są różne techniki korzystania z fiszek jeśli chodzi o dzielenie ich na grupy w trakcie nauki, ja stosuję chyba najbardziej popularną- tworzę trzy kupki "umiem" / "muszę się zastanowić" / "nie umiem" . Powtarzam wszystko tak długo, aż wszystkie karteczki znajdą się w grupie pierwszej, a potem odwracam je na drugą stronę. To, że opanowałam fiszki na zasadzie 'z polskiego na obcy' nie znaczy, że w drugą stronę też idzie mi tak dobrze. Na rynku można znaleźć sporo gotowych zestawów fiszek. Mam kilka z nich na własność i bardzo sobie chwalę, trzeba jednak dobrze dobrać zakres i poziom słownictwa. Polecam serdecznie fiszki wydawnictwa Edgard, jeśli faktycznie chcemy się czegoś nauczyć, dołączony jest do nich dość efektywny system multimedialny, są dobre jakościowo i porządnie podzielone na europejskie poziomy znajomości języka. Jeśli ktoś chce się trochę pobawić, uśmiechnąć i przy okazji czegoś nauczyć - polecam fiszki tworzone przez Beatę Pawlikowską. Dobrym sposobem jest też seria Blondynki Na Językach, ale o niej więcej w części trzeciej:-)